Diabetologia - sztuka zarządzania pierwszą światową niezakaźną epidemią w czasach zakaźnej pandemii
Niedołęstwo, inwalidztwo, bycie skazanym na opiekę innych - te nieszczęścia miały zastąpić zdrowe starzenie się, polityka senioralna, a w krajach, które przekroczyły granicę rozwoju naturalnego i wkroczyły w etyczną hiperprzestrzeń - także prawo do godnej (czyt. wspomaganej) śmierci. Aż tu - według najczęściej powtarzanej teorii - jeden chiński kucharz zrobił zupę nie z tego nietoperza, co powinien… I nagle okazało się, że ci z lekarzy, którzy nie wybrali lata temu specjalizacji z chorób zakaźnych, zrobili największy zawodowy błąd życiowy. Może jeszcze dobrze, jeśli ktoś został anestezjologiem albo pulmonologiem - tych kolegów pandemia unosiła na swych dementorskich skrzydłach na szczyt Olimpu medycyny ratującej życie i wciągała w wirujący świata mediów. Reszta z nas „na wyprzódki” [copyright by Onufry Zagłoba] próbowała zreorganizować swoją pracę, by skutecznie leczyć zapalenia płuc rozwijające się w tempie ostrego zawału serca (jeśli naszymi okopami były szpitalne korytarze), albo nauczyć się działać jak lekarski telefon zaufania (jeżeli ostrzeliwaliśmy się zza biurka w poradni). Bez względu na naszą specjalizację był to (jest nadal?) czas wojny. Wojny z definicji, bowiem niszczy ona dotychczas istniejące struktury społeczne, ekonomiczne i materialne, dotyczy wszystkich bez wyjątku, rodzi wielką niepewność przyszłości i powoduje ofiary w ludziach. Jeżeli zamienimy słowo „wojna” na „pandemia” – poprzednie zdanie pozostaje nadal prawdziwe.
Jak w tej wojnie radziła sobie diabetologia, czyli dziedzina zajmująca się cukrzycą, chorobą, którą w 2007 roku WHO ogłosiło pierwszą niezakaźną globalną epidemią? Jak tę wojnę przeżyły - lub nie - osoby z cukrzycą? Cóż, diabetologia poniosła poważne straty w tej walce, ale też przewrotnie, stała się pandemii beneficjentem. Jak to możliwe? Gdy pandemia wybuchła, bardzo szybko okazało się, że co trzecia osoba przechodząca COVID-19 ciężko lub umierająca z tego powodu jednocześnie choruje na cukrzycę. Początkowo uważano, że cukrzyca w pandemii to pewny wyrok śmierci. Jednak pierwsze analizy dużych grup pacjentów wykazały, że owszem, chorzy na cukrzycę często przechodzą COVID-19 ciężej od innych, częściej też umierają, ale są to przede wszystkim pacjenci z taką cukrzycą, która przed i w trakcie zakażenia koronawirusem była niewyrównana metabolicznie. Ci chorzy mieli stale „wysokie cukry”.
W miarę upływu czasu zaczęliśmy jednak dostrzegać także inne twarze pandemii. Po pierwsze, uderzył w nas gwałtowny rozwój telemedycyny, która okazała się w diabetologii całkiem pomocna. Spotykamy się z naszymi pacjentami przez lata i jeżeli zdobędziemy zaufanie osoby z cukrzycą, to nasze kontakty trwają do jej lub naszej śmierci. A jeżeli kogoś zna się od lat – i to jak lekarz pacjenta, a więc na dużym poziomie intymności – wówczas diagnozowanie i leczenie przez telefon nie musi być mniej skuteczne niż tradycyjna forma kontaktu. Konieczność stosowania rozwiązań telemedycznych stała się także silnym bodźcem do częstszego stosowania systemów ciągłego monitorowania glikemii i doskonalszych glukometrów. Dzięki nim możliwe jest przekazywanie danych o wartościach glikemii u pacjenta przez „chmury” i siódme góry [copyright by Stanisław Rossowski]. Po drugie gwałtownie przybyło nam chorych z nowo rozpoznaną cukrzycą, przede wszystkim cukrzycą typu 2. Czy to dlatego, że koronawirus jest betacytotropowy, czyli atakuje bezpośrednio komórki produkujące insulinę? Czy też dlatego, że rzesze wylądowały w domu w ramach nauki lub pracy zdalnej, gdzie dystans do lodówki jest minimalny, podobnie jak motywacja do aktywności fizycznej. I w efekcie połowie naszych obywateli – jak podaje Kancelaria Premiera - przybyło w 2020 roku średnio 5,7 kg. A to dla ryzyka rozwoju chorób takich jak cukrzyca jest katastrofą (chociaż celnik z Misia Stanisława Barei byłby zadowolony – najbardziej na wadze przybrali obywatele z wyższym wykształceniem). Czy też w końcu dlatego, że nie można było łatwo wykonać badań laboratoryjnych i rozpoznanie cukrzycy nie było stawiane odpowiednio wcześnie? Wszystkie te czynniki bez wątpienia odegrały rolę w narastającej zapadalności na cukrzycę. Ale to, choć nie wiem jak ponuro by zabrzmiało, jednak sprzyja wzmocnieniu roli diabetologii (jest coraz bardziej potrzebna) i stymuluje jej rozwój (dużo chorych to duży rynek i rosnące inwestycje przemysłu medycznego w tę gałąź medycyny).
Czy finałem tego wywodu jest radosne stwierdzenie, że na gruzach pandemii rozkwitnie diabetologia? Ano rozkwitnie, choć oczywiście nie jest to stwierdzenie w najmniejszym stopniu radosne. Rozkwitnie, bo będzie potrzeba wielu diabetologów, by pomóc cukrzycowym ofiarom COVID-19. A zatem jak to po wojnie – a chyba nadchodzi koniec tej aktualnej – musimy zakasać rękawy, chwycić taczki i wywozić gruz nadwagi, depresji, mgły pokowidowej, przewlekłych chorób płuc i wielu innych powikłań zakażenia koronawirusem na śmietnik historii medycyny. Zajmie to nam sporo czasu, ale nie z takich opałów udało nam się wychodzić cało. Zawsze „pieśń ujdzie cało” [copyright by Wajdelota by Mickiewicz], a naszego „wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi” [copyright by Piotr Wysocki by Mickiewicz]. Więc z gorliwą pieśnią na spękanych od narzekania ustach, zadbajmy o nowy kształt ochrony zdrowia – programy szczepień, nowe zasady finansowania diagnostyki laboratoryjnej i opieki pielęgniarskiej, rozwój medycyny ambulatoryjnej, w tym i ambulatoryjnej zaawansowanej diagnostyki obrazowej, rozwój stacjonarnej opieki nad osobami u schyłku życia, odmrożenie i urealnienie wycen NFZ, remonty więdnącej infrastruktury szpitalnej.
To tylko kilka kluczowych kierunków działań na najbliższe miesiące. Niech pandemia jednak zakończy się happy endem, przynajmniej dla tych, co ją przeżyli, by w niedalekiej przyszłości leczenie jak w szpitalu w Leśnej Górze było dostępne nie tylko w studiu filmowym…